deszczowa noc polarna, na krawędzi rzęs oka cyklonu; cisza szumi bezlitosnym hałasem, im ciszej, tym głośniej. szukam bezruchu w pędzie, światła w nocy, deszczu na zamarzniętej powierzchni pierwszego śniegu, w którym zniknął mój dom. poruszam się na oślep, na chybił trafił, na pamięć, która szarzeje i blednie, i nie wiem już zupełnie dokąd idę. boję się zgubić i boję się znaleźć, to, czego nigdy nie szukałam, a teraz potrzebuję. reasumuję, próbuję, i proszę o głos, choć nie znam słów. mów. cisza wiedzie donikąd.

pierwszy wieczór to ostatni wieczór lata, powietrze gęstnieje i puchnie, rozlewa się po kątach mokrego domu, nieustannie dotykanego i tkanego przez ocean. tutaj mieszkam. mieszkam i rosnę, dojrzewam i zbliżam się, nieustannie i konsekwentnie oddalając się od tego, co młode i suche. moje dłonie to rozgwiazdy, a włosy to już zupełnie wodorosty. rozszerzam oddech aż trwa wieczność, i pozwalam sobie wracać tam, gdzie jeszcze nigdy nie byłam. płynę.

jak to jest, że czasem najgłębiej zakorzeniona tkanka wciąż wyślizguje mi się spomiędzy skóry. nie umiem się oduczyć, wciąż rozdrapuję i wracam dłońmi tam, gdzie ból wydaje się oswojony, a jego ciężar przyjemnie zmniejsza moją objętość. nigdy nie nauczyłam się ekspandować, istnieć w wielu miejscach naraz. trzymam się morza tak mocno, że aż woda zmienia stan skupienia, i nasze struktury scalają się, moja skóra jest już przezroczysta. oczy niebieskie, odbijając jasne niebo w samym środku nocy.

tęsknij za tym, czego nie ma, i nie mów nikomu dokąd się wybierasz. rozdrapuj aż do krwi zakrzepły smak tajemnicy i ucieczki, płacz, kiedy nikt nie patrzy, patrz, kiedy płaczą i kochają myśl, że kochają. rozdrapuj aż do krwi. pamiętaj, że musisz mieć mniej, mniej więcej, więcej niż myślisz, i dokładnie tyle, ile potrafisz udźwignąć. za jednym razem. im dalej na północ, tym bliżej na południe, ocean zawsze mówi tylko o wyspach, a ja mieszkam przecież na samym jego skraju. nareszcie.

próba mikrofonu, obrośniętego kurzem i miękką pajęczyną czasu bez precedensu; nawet jeśli już tu kiedyś byłam. a byłam na pewno. mieszkałam na płyciźnie, w matowym świetle i z towarzyszącą mi nieustanną pokusą głębi. ciemnej, gęstej głębi, w której już zupełnie nie byłoby mnie widać ani czuć. moja skóra rozumie skórę kamieni i wiecznie głodnych wodorostów, przypływ, odpływ, i skomplikowaną matematykę fal, której uczyłam się na pamięć całe życie. milczałam tak długo, że nawet nie zauważyłam kiedy dom stał się procesem; wodą po czubek głowy.

śnieg pada poziomo, kiedy morze zamarza po kryjomu. im jesteś bliżej, tym jestem dalej, a im bliżej wiosny, tym bielsze tęczówki, i usta zaciśnięte w upartym zaniemówieniu, nie obchodzą mnie już tajemnice. czekam w zmarszczce czasu, kiedy bierzesz oddech. podróżuję tylko tam i z powrotem, a na drugą stronę lustra patrzę z wyrzutem, bo nagle zrobiło się późno. cieszę się, że jesteś(,) mimo wszystko.

przychodzisz znowu we śnie, w rozwianą noc pełni księżyca, kiedy śnieg zamienia się w lód na powierzchni śpiącej ziemi obiecanej. przychodzisz, a ja cię trzymam. wytrzymuję twój gniew, aż rozpuszcza się w mojej płynności, płynności, którą mi samej ciężko objąć. tnę skórę przez przypadek, na podświadomym przyjęciu, gdzie spotkaliśmy się całkiem sami. proszę deszcz o odpływ i wielką falę, wielką falę, która zabierze mnie z powrotem pod wodę, na sam koniec dna oceanu. mieliśmy dobre intencje.

noc przychodzi światłem, które wymyka się ciemności. rosnę i buduję niewidzialne ściany, których dotykam z czułością, jak skórę, jeszcze ciepłą od chłodu z zewnątrz. przymarzam do zmarzniętej trawy, która gładzi korzenie wielkich drzew, czuję zapach zamarzających liści i zatrzymuję krew w pół drogi od emocji do emocji, dotykam szyi, wracam do domu. światło jest cichsze o tej porze roku, kiedy nocą nawet lód obrasta w zieleń.

tam, gdzie zaczyna się jesień, pierwszy śnieg głaszcze bielą moje włosy, dorosłość, która farbuje skórę na blady błękit. nie słyszę słów, które mówisz do mnie w sobie. marsz płynnie przechodzi w bieg, a bieg płynnie w płynięcie, rzeka ma smak lodu i dotyk tak szorstki, że boli, ale ból, też, płynnie przechodzi w przyjemność, a później ustaje. zatrzymuję się i słucham. kilkanaście miesięcy podróży odbija się echem w tych kilkunastu dniach ciszy, kiedy kłaniam się mchom i proszę porosty o schronienie. patrzą na mnie lustrzanymi oczami, coraz głębiej rozumiem.

chwytam w dłonie wiatr od wysp, wyspy pytają dlaczego, a ja odwracam wzrok w stronę okna, za którym ulewa nie pozwala płakać samotnie. jest we mnie tylko i wyłącznie woda, woda i wiatr, który napędza ostatnią podróż w stronę domu, który tkam z tlenu i wodoru, a spajam czarnym piaskiem ostatnich wysp; już się więcej nie spotkamy. wyprowadzam się tą samą drogą, którą wprowadzałam zmiany, i której zakręty zapomniały rozprostować kości, teraz bezruch dotyka nas aż do szpiku i łatwo powiedzieć, że trudniej zrobić. dlatego nie powiem nic.