ta pora dnia, pomiędzy wschodem a zachodem słońca, której tu nie ma, i to rozlane po wszystkim światło tej pory, która jest w zamian. gałęzie, co oplatają się wokół szyi, i niewielkie znamiona na kształt znamienia, które zmieniło i zmienia bieg zdarzeń. w głowie plączą mi się galaktyki, obce planety, które odwiedzam pobieżnie w drodze do domu. nie odliczam dni i nie liczę godzin. patrzę w sam środek słońca, bo tylko ono jest w stanie zaimplantować mi indyferencję i wyciągnąć mnie za rękę z ciemnego pokoju. nie ma nic pomiędzy mną a horyzontem, jestem cienką linią na granicy własnego wzroku, jestem nierozpoczęta i nieskończona.
nadszedł grudzień, białą powłoką opadającą skrzącym się pędem na moje miasto. szczyty wzgórz nikną w chmurach, które nadchodzą ze wschodu. chciałabym nauczyć się napatrzeć, nauczyć się utrzymać na powierzchni rogówki ten perfekcyjnie skomponowany obraz mojego miasta. uczę się odwracać wzrok od niezaistniałych spojrzeń, i zwracać go właśnie tam, ku mojemu miastu, które wyrasta przede mną jak pomnik powstały z najtrwalszej skały moich długoletnich wyczekiwań i zakochań. w moim ciele pulsuje wciąż przeszywający rytm, znikam, kiedy zamykam oczy i wystukuję niecierpliwymi palcami o szklane żebra nerwową melodię pianoforte o własnym odnalezieniu się w zgubieniu, czasem miewam sny. już nie wrócę.
jest w tym stanie jakaś ostateczność, chłodny rodzaj nieodwołalności, poważna niemożliwość zmiany. niewiedza jest jedyną podstawą mojej nadziei, a nadzieja jest jedyną podstawą mojego przetrwania. niespokojne morze.
dwa tysiące kilometrów znaczy tyle samo, co trzysta sześćdziesiąt pięć dni, nic więcej.
i ani trochę mniej.
*ingenting vil bli som før*.
i once fell in love with the surface of the sea.
stoję na pustej scenie za zimną kurtyną z mozaiki betonu i żelaza. jeszcze mam przed oczami wyrwane ciemnogranatowości świetlne dziury na kształt spalających się pierwiastków. boję się siebie rzuconej na otwartą przestrzeń, boję się bezładnego drgania strun głosowych i materii, która wchłania w siebie dźwięki na zawsze. jestem wciąż wieżą na wzgórzu i wyrzeźbionym przez morze wybrzeżem, nie wierzę w bezbrzeżną emanację rozżalenia i kłamstwo, które staje się prawdą. w dombås przesiądę się w pociąg do åndalsnes, nie odnajdziesz mnie nigdy.
śnię. tylko czasem o zielonych światłach, na ogół o czarnych dziurach i dotykaniu przez powietrze. na wietrze gubię czucie i sens słowa. obiecuję zamilknienie, obiecuję śmierć i entropię, która się cofa w progresji. znajduję odciski palców na chłodnej skórze, znamię wbrew biologii i chemii, chaotyczny ornament na kształt wygasłej konstelacji, dłonie, co zapomniały imienia właściciela. wokół chmury.
we are all made of stars.
all the chemical elements had been created by nuclear fusions that take place in the stars. in the very beginning there had only been hydrogen and helium. thanks to the nuclear fusions the number of them was growing. when the fusion stops, the core of a star undergoes collapse and creates the supernova explosion. all the elements spread in the universe. carbon spreads in the universe. carbon is the chemical basis of life. so we are all made of stars.