słowa

czas kończy się początkiem. tam, gdzie skóra rozdrapana do krwi, pokłuta i porysowana, a żyły zszarzały od pływania w ziemi. tam, gdzie korzenie pragną wody, a łodygi pną się po nieznanym reliefie - zawsze i od zawsze - w kierunku światła. fale rozszarpują miękką wyspę, a ja przyglądam się temu z naukowym zainteresowaniem, chociaż ląd znika mi spod stóp, a ostry wiatr tnie włosy na poziomie szyi. podnoszę kotwicę ze spokojem i z cierpliwością, z uwagą i przyzwoleniem, i jeszcze tylko czasem ostatnie rozbłyski iskier z gasnącego żaru kłują w serce. niebo zasnute chmurami, a ja jestem już starsza.

i find the north in the south and the lightning strikes where i left what i don't own.

nocami podróżuję nocnymi drogami, w czasie, częściej niż w przestrzeni, w czasie częściej pozornym niż tym, który wybija do znudzenia arogancka rotunda. księżyc pęcznieje nad moim miastem, a tu przesiewa swoje pożółkłe światło przez sitko rozrzedzonego powietrza. czekam nie niecierpliwie, ale nie cierpliwie, bo śnieg nie zamienia się już w lód, a lód ciągle zamienia się w wodę. krew krąży zbyt szybko, kiedy zamykam ciasno oczy i widzę, jak skóra blednie, dom ubiera się w szron, a z pustego mieszkania transpirują dźwięki i rozlane po kartce zdania, które podróżują już tylko nocą i już tylko nocnymi drogami.

idę na palcach po cienkiej, przerywanej linii, oddzielającej zapach palonych liści od zapachu jaśminu i roślin, które nie mieszczą się w donicach. to nic - powtarzam do siebie, kiedy dłonie obrastają w kolce, a za paznokciami zbiera się mokra ziemia. dziwna wyspa z osadów morskich, co ugina się pod ciężarem trawionych pleśnią piaskowców, deszcz przychodzi niezauważenie, trwa niezauważenie, nie barwi ziemi pod suchymi stopami, donikąd nie perkoluje, niczego nie zmienia. podglądam deszczowe miasta zza natrętnych, cętkowanych, twardolistnych chwastów, podglądam zakazane owoce i dłońmi powoli przesuwam po rozdrapanym ciele, nie napotykam oporu.

czasu nie ma, a potem rodzi się i kiełkuje. kwitnie, przekwita, marszczy się, i opada. schnie, wysusza się, moknie, mknie przez mokre warstwy nieżyznej gleby, gnije, znika, czasu nie ma. nie ma czasu. pięć lat, co dzieli i mnoży i nieustannie dodaje liczby ujemne. siedzisz gdzieś i cicho szemrzesz w szparach między wrześniem a przededniem października. kartkuję te lata jak czarno-biało-jaskrawy album, który coś mi przypomina, ale nie znajduję tam tego, czego szukam. nasłuchuję jeszcze twojego chicho ciepłego szeptu, że nie jest za późno, i że czas jest najwyższy. wyższy nawet niż te usypywane wciąż uparcie góry po drugiej stronie niezamarzającego już fiordu.

cisza szumi, kiedy drzewa zapominają transpirować, a ja zaczynam od końca. trzeba mi ciepłej pauzy, co wysuszy niepotrzebne, i wytopi zagwożdżone w oczach odłamki lodu. później wolność wolno wpływa w krwiobieg bezwolnym kraulem, rozciągając do granic możliwości skamieniałe mięśnie. morze już nie zimne, może ciepłe, chociaż październik u stóp listopada i rozregulowane rozjarzenia błyskawic zapowiadają alfabetem morse'a ciepłą zimę. zimne lato, jeszcze ciągle.

nie wiem co chcę powiedzieć, kiedy przed otwartymi oczami zakazane owoce i miękkie fantazje o iluzji, co stwarza fizyczny opór wyciągniętym dłoniom. oczy koloru wody, którą porasta lód morski z obawy przed ciepłem, które emitujesz. mgła gęsta jak wata, i tracę rozum z zasięgu wzroku, im więcej dotykania. opuszczam cię codziennie, i co noc wracam, ja, lepka czarna cisza. tańczę w rytm dźwięków, które pachną późnowiosennym deszczem jak narkotyk, chcę bycia i niebycia, ucieczki i znalezienia, roztrzaskiwania lądu, roztrzaskujących się fal.

powtarzam w myślach te same zdania, rozrzedzone i rozciągnięte, ciche i już prawie w ogóle bez słów. słowa rozbieram na bezdźwięczne głoski i rozrzucam po pokoju zupełnie bezszelestnie. już chcę, żeby rośliny rosły na przestrzał przez skórę i wzdłuż kości, żeby szelesty i deszcze przełamały ciszę pęknięciem, którym wypełzną moje rozrzedzone i rozciągnięte zdania. chcę być na południe i na północ stąd, chcę śpiewać aż do granic możliwości i żeby dłonie pachniały wilgotną ziemią. między palcami kiełkują już nasiona, tnąc linie papilarne w nieodwracalny sposób.

patrzę w ścianę, która odwraca się do mnie plecami, słowa w obcym języku sączą się jak dym przez szczeliny w nieszczelnych oknach. w górę i w dół po śliskiej nawierzchni myśli, z widokiem na nowe miasto, na które patrzę już przecież od tak dawna. zaczynam od końca, i kończę z zaczynaniem. łapię oddech w zmarznięte dłonie i odkładam na później. przez śnieg i lód przebija się dziwna wizja ciepłych wysp na granicy wyżu, gdzie jeszcze nigdy nie byłam, choć obliczałam skutki i wpływy matematycznymi wskaźnikami. w niebo chcę patrzeć już chyba tylko na własną rękę.