słowa mkną i nikną, im więcej śniegu naciska na zdruzgotane skały osadowe. miasto śni śniegi, które odwracają do góry nogami bieg zdarzeń i nieuniknione zmiany. śnieg w deszcz, kamień w mech, góry w równiny, równiny w dno. ciepłego oceanu. patrzę, jak znika świat, o którym kiedyś śniło się nieśmiało i po kryjomu. ten świat ma oczy niebieskie i spojrzenie tak długie, jak długo trwa. a trwa prędko. prędzej. czy później. ostatecznie nietrwale i nieuchronnie; ale trwa.
opuszczam tonący statek, a może płonący, płonący tam, gdzie płonąć mogą nawet kamienie. dzień czy noc, nad północną półkulą wciąż te same gwiazdy, a ja wciąż próbuję rozpoznać tę jedną, której światło dociera z opóźnieniem zbyt dużym, nawet w geologicznej skali tej planety. tam i z powrotem, przeciągłym wzrokiem po niezdobytych szczytach i niezrozumiałych stokach. później już tylko tam, już nigdy z powrotem, przebyty w biegu proces dojrzewania i dotyk, który nie jest ani słodki ani gorzki. zawężam spektrum, im dłużej noc polarna i im dalej w głąb polodowcowej doliny, która kończy się tylko kolejną doliną. nawet tu czasem bywa zbyt głośno, by usłyszeć własne myśli, śni mi się śmiałość i samodzielność.
smutek, który wsącza sam siebie do zatłoczonego pokoju, jak dym, i potem w płuca i w krew i dalej, gdzie już tylko osiadanie i depozycja. nie wiem nawet, co się stało. czy to on, czy oni, one czy ja. słowa czy brak słów, odmowa, czy brak propozycji. depozycji i osiadania. deszcz pada poziomo, równolegle do horyzontu, który nie ma już ochoty przebijać się przez gęstą, niebieską mgłę. jeszcze cztery dni, a potem noc, którą będę musiała oswoić, zanim dopadnie mnie łagodny stan hibernacji. szukam pół nocy północy po południowej stronie nieba, znajduję tylko podziurawioną tkankę czarnego sufitu i konstelacje, które układają się w mój ostatni już adres.
jeszcze zbieram z powierzchni śniegu roziskrzone kryształy, które lustrują światło z matematyczną dokładnością. światło. słowo-klucz. słowo rozbierane na części i fotony, z każdym krokiem coraz głębiej i dalej poza granicę możliwości. sen pachnie dymem, kiedy krew zamarza w żyłach dziwnej wyspy, na której znalazłam się zupełnie nie przez przypadek. to wszystko jest o mnie. i oby jak najmniej o tobie. pytania, którym niewygodnie we własnych odpowiedziach, odpowiedzi, które pełzną w dół stoku erodując nietrwały materiał młodego wciąż lądu. tam i z powrotem. i jeszcze raz tam.
potrzebuję cię, ciszo, potrzebuję cię wypełnionej i wypełnianej, potrzebuję cię wypełniać, potrzebuję wiedzieć jak. śnieg zmienia krajobraz, kiedy ja proszę ciszę o słowa, proszę historię o początek, i czas, żeby spływał po stokach w morfologicznym bezładzie. mam jeszcze tyle do zrobienia. tyle do zrobienia, nim cisza wchłonie mnie jak ciecz wchłania ciało stałe. ciało stałe ulega środowisku i rozpuszcza się, jak ja się rozpuszczę. ale jeszcze nie dziś. dzisiaj śnieg pada na kamienistą wyspę, układa się w słowa i wypełnia luki między nieskończonymi zdaniami. jestem na wyspie i myślę o wyspach, o wyspach i wyspie, o (drugim) spotkaniu i o planecie, którą kiedyś wtłoczę w czyjś sen.
progradacja, retrogradacja, tysiące lat temu i trzy miesiące do przodu. wmarzłam w zmarzlinę, dłużej niż wieczną, odwiecznie wieloletnią, rozpuszczam się w chemii i alchemii rozmarzającego przedpola, pada śnieg twardy jak piaskowiec, zostawia rozcięcia i pęknięcia w skórze i w lodowcu, który przemierzam raczej na oślep niż na pamięć. jestem już na drugim końcu wykresu, który prawi o przynależności, która koreluje z niezależnością, która umyka, umknęła, zamknęła w klatce utkanej ze skompresowanej przestrzeni. nie mam nic do powiedzenia, bo słowa są tylko związkiem pierwiastków, które giną w mieszaninie ostatniej fazy oddychania. krajobraz łamie mi serce i kostki, horyzont ugina się pod ciężarem obrośniętej w zwątpienia tutejszości, przez zasłonę śniegu widać go coraz mniej.
od czterech dni dzień, za cztery dni noc, zmierzch, co pragnie być ciemnością, i zaczyna już wtłaczać słońce w u-kształtną lukę między dziwnymi górami. pół godziny w dół w stronę morza, i pół godziny z powrotem w kierunku lodowca, oczy przyzwyczają się do ciemności, a ciało będzie oszczędnie dawkować sobie zmagazynowany pod skórą dotyk. nie wiem jeszcze nic o strukturze i genezie, o procesach i formach, przyczynach i skutkach, ale powietrze już zaczyna wypełniać moje płuca i już prawie nie jest mi zimno. chcę znowu budować i mieszkać w konstrukcji ze szkła i drewna, drewna, które czasem przynosi tu ocean.
nie wiem co powiedzieć, kiedy myśli są falą rozbijającą się o brzeg, i brzegiem, o który rozbijają się fale. kiedy słońce promieniuje w stronę ziemi, a ziemia w stronę nicości. jest mi gorąco i jeszcze trochę zimno, kiedy siła grawitacji słabnie i stopy odrywają się od powierzchni. jesteś. i nie ma cię. to zupełnie tak jak ja. po wewnętrznej stronie widzenia śnieg przysypuje już kamienistą plażę i zbocza szybko erodowanych gór. woda podziemna zamarza, powoli zbliża się czas na sen. na sens. na sentymentalne patrzenie za siebie w kierunku południowym, bo na północ nie ma już nic dalej.
czas tonie jak wyspa w objęciach erozji, abrazji, w głowie lovund i træna, miasta i przytłoczone ciężarem powietrza wrzosowiska, na których kładę się i zasypiam. myślę o wyspach, które toną, i o tonięciu na przekór wyspom. o wędrówce przez wypiętrzony ląd, i półśnie na zimnej, wietrznej plaży, w drodze do miejsca, w drodze do którego jestem praktycznie od zawsze. zawężam świat do okręgu na wyciągnięcie własnych ramion, jesteś w nim więc tylko wtedy, kiedy bardzo się zbliżysz, a ja się nie cofnę. chcę już pisać nuty i słowa, i tkać mgłę pomiędzy siedmioma wzgórzami, gdzie trudno będzie mnie znaleźć.
wszystko nie jedno. i jedno, które wszystkim, kiedy światła gasną, jego oddech regularny, a za oknem nagle pada śnieg, ulegając procesom w przyspieszonym niepotrzebnie tempie, i zamieniając się w twardą jak diament górę lodową, od sørkappland aż po najdalsze drgania horyzontu. trzeba znaleźć sposób i przepłynąć chłodną glebę, w głąb aż do strefy saturacji, gdzie nie będzie już oddychania i myśli nawlekanych na igłę czasu. zgubię się w lesie i we mgle, i w słowach o planecie, która powoli układa się już w koniunkcji z ziemią. czekam jeszcze na księżyc i słońce, i fale, roztrzaskujące się o nowe, deszczowe miasto.