słowa

wokół i w środku papierowa makieta miasta bez fundamentów. stoję na brzegu morza betonu i drżę, gdy o kostki rozbija mi się fala dymu. tęsknię i podważam, a w międzyczasie nie jestem pewna. tracę i chcę, i nie chcę, jednocześnie. śnię i budzę się o wschodzie słońca, które gaśnie niedługo potem, rozregulowane, zakurzone. ścięliśmy lasy i zrównaliśmy góry z poziomem morza, coraz rzadziej zauważam powietrze, pamiętam jeszcze czas, kiedy to było wszystkim, co miałam. teraz mam mniej więcej.

fugloy svínoy viðoy borðoy kunoy kalsoy

eysturoy streymoy vágar mykines nólsoy koltur hestur

sandoy skúvoy stóra dímun lítla dímun suðuroy

sounds like a spell...

wiatr, co wyrywa drzwi i okna, co zwiastuje, ujmuje, choć nie ujmuje w słowa, jak wiele to znaczy - żyć na obrzeżach niżu. rozentuzjazmowane trawy smagają kostki, kolana, ujmują dłonie, nie ujmując w słowa, jak wiele to znaczy - żyć na powierzchni lądu, który zanika. fale rozszarpują brzeg, a brzeg rozszarpuje fale, czekam niecierpliwie na to mgnienie słońca, ułamek momentu, który będzie definiował i rozgraniczał, rozwarstwiał, otwierał i zmieniał. ujmował. i na te jasne noce i ciemne dni, na nieustanne trwanie nad brzegiem oceanu, na powietrze, które wywieje ze mnie popiół.

mgła umiarkowana czy gęsta, niska czy przyziemna, samotność destrukcyjna czy fascynująca, pytanie retoryczne czy pół żartem. pół serio. chmury z wody czy z lodu, niskie czy wysokie, będzie padać lub nie. lub tylko trochę. wprost w otwarte oczy i usta, i na odsłoniętą szyję i wyciągnięte dłonie. moje. czy twoje. miasto zakurzone. stare czy nowe. brak mi słów tam, gdzie gęstnieje milczenie nanizane na niskie odruchy słowne, już prawie żałuję, ale jeszcze ciągle mam nadzieję. i w tym problem.

nadeszła burza nad wzburzone morze, może w drodze do domu, na przestrzał przez przypadkowe przestrzenie wyzute z bycia spełnieniem. deszcz pada na parasole, na szyję, na dłonie, w łóżku mieszka pustka, a ściany obrastają w pajęczyny, mylę się, pragnąc jedynie mieć rację. potrzebuję cię już prawie tak samo mocno, jak mocno nie chcę cię potrzebować, deszcz roztrzaskuje się o bezładną teksturę obcego mi miasta. niebo otwiera się, chciałabym zdążyć wślizgnąć się w szczelinę, przejść na drugą stronę, zrozumieć co miałam na myśli i którędy droga. czy to być może, że jeszcze nie jest za późno, że jest jeszcze za wcześnie.

i miss the rain at the edge of the sea. i've grown up.

tylko zewnętrzną warstwą odbieram jeszcze bodźce, krople zimnego deszczu na twarzy, jak zagubione nuty w ciemnej, dusznej sali. tłum, a ja na jego skraju. jeszcze wciąż i ciągle nie wiem, czy iść do przodu znaczy to samo, co zbliżać się, i czy droga doprowadzi mnie kiedyś do czegoś innego, niż tylko do innej drogi. nocą mocno i ckliwie rozniecam niecnym zamiarem powrotu - ogień delikatnego stęsknienia. za daleką północą, bliskim wschodem, dnem oceanu i środkiem pustyni, postglacjalnym krajobrazem, który drąży drażniący relief w moim poczuciu teraźniejszości. już nie mieszkam tutaj, jeszcze nie mieszkam tam, topnieją śniegi, kiedy śpiewasz mi do snu, śpiewaj zawsze. może to jeszcze nie koniec.