słowa

przyszła zima, śnię sny białe i o odległościach. wierzę w morze, bo morze wierzy w słońce. tkam dystanse w głąb kraju i w przeszłość czasu, czasu mam mało, zostało mi lat tylko tysiące, miesiące, co dzielą mnie od domu, którego nie opuściłam nigdy. nie boli. nie może. nie w tym języku.

to tylko słowa. słowa-satelity. podpunkty wyjścia reinicjowane osiemset tysięcy lat świetlnych stąd, lub trochę dalej. jesteśmy matematycznie niepewni, rzuceni niedbale w szarociemną międzyprzestrzeń konsolidacji liczb pojedynczych i mnogich. już nie muszę zamykać oczu, żeby widzieć - ot, kolejny poziom izolacji. inicjacji. chemicznej zmiany własnej struktury, codziennie uboższej w molekuły. mam lat osiemset tysięcy, jeśli (uwierzysz, że) tu jestem naprawdę i jeśli mianowałam się kiedyś światłem, zapominając własne imię. może się minę ze sobą w pół drogi do domu, który jest światłocieniem odbitym, iluzją stworzoną na potrzeby teorii przeciwwagi. systematycznie dziurawię na ostrych gałęziach cienki płaszcz przeciwciał, przecież chciał, żebym miała przeciw wam tylko przezroczystą osłonkę odrealnienia, zapomniałam. że nie mam.

słabość i siła. i światłość. i na światło podatność. i lewitacja, nad mchem i między runem, pod podszyciem, na wskroś gałęziogłowy, przez poplątane, kiełkujące neurony, korony, spadające na głowy, wprost z drzew, na drzewa, przez drzewność i od każdej strony. dzielę znów pierwiastki na atomy, rozszczepiam światło i się uświatłoczulam. zapuszczam korzenie, wypuszczam liście, jestem taka piękna, kiedy patrzę przed siebie, i przed sobą się widzę, i wszędzie, w tym bezlustrzanym odbiciu, po tej samej stronie nieba, w połowie załamania światłocienia, gdzie światłośnienie bez przebudzenia, na samym szczycie - u stóp drzewa.

styczeń płakał lodem, skrzeniem, zmęczeniem drzew iglastych, ciężarem ich krystalicznego brzemienia na wiecznie zielonych ramionach. byłam sama, gdy styczeń mnie zastał płakaniem, słyszałam pukanie w szklaną powłokę magnetycznego pola. zastał mnie zastaną w pół ruchu, w pół słowa, w pół drogi łez w kierunku podłogi. w zwierzęcej akinezji. codziennie celebrowaliśmy codzienność, codziennie wiał wiatr, przewracał krzesła, strzępił firanki, to było bardzo długie przyjęcie, byliśmy sami, płakaliśmy lodem, nagłymi rozbłyskami świetlnych załamań, byłam zakochana, nie istniałam. a jednak - byłam na tyle, by być sama.

w mojej głowie lodowce. topnieją. ja tonę. on tonie. i wszędzie morze,

i roztrzaskane kontynenty, i skronie.