czasem chciałabym umieć określić, ile siły jest w tej słabości, a ile silności w bezsilności, w sile - ile bliskości, w oddaleniu - ile dalekości. w zamknięciu ile chęci otwarcia, a w otworzeniu ile ryzyka przeciągu. ile jest godzin biegu w kierunku lasu z miasta, ile jest warstw lasu do nieba, ile jeszcze przede mną stłuczonych zwierciadeł, ile schyłków ostatków, ile dychotomicznych snów i ile tożsamych przebudzeń. ile śnieżnych podróży przez noc aż do przedświtu, przez morze aż na lotnisko, przez granicę na zagraniczność, na obcość, na bliskość, na wszystko.
iluzja to wiatr, nawet jeśli wiatr nie jest iluzją. iluzja była miękka i ciepła. iluzja myślała, że może wszystko. iluzja nie mogła wszystkiego. słodka była iluzja, lekka i bardzo odważna. nie bała się ciemnych, wietrznych wieczorów, od których była ciemniejsza i wietrzniejsza. na ogół nie bała się odrzucenia i nigdy nie bała się końców świata. ciemność nigdy nie jest tak ciemna jak w grudniu. tamtego fantazmatycznego grudnia, tamtego roku, pod osłoną nocy, która była jak dzień, albo była dniem, kiedy wiatr łamał bezlitośnie bezlistne szkielety, a ona szła po listnym dywanie niekończących się lasów, nieznanych, choć poznanych na wskroś, dzięki zrozumieniu istoty niepoznania, wtedy już wiedziała, tak intensywnie jak nigdy wcześniej, że najbardziej na świecie boi się stracić iluzję.
wwierca się w synapsy, w przejścia międzysynapsalne, postrzępiona ariergarda chmur i samotna przeprawa przez najmroczniejszą z krain. niewidzialny bieg w dół rzeki i ślepe kratery księżycowych źrenic. majaczy w oddali ocalenie od niewolności, wyjście spod niewoli własnej przyszłości, która rozżarzonymi popiołkami dziurawi mi tkanki. gdybym chociaż mogła wiedzieć, czy bliżej jestem czy dalej, gdybym chociaż mogła mieć mapę. gdybym chociaż mogła scalić się ze światem ukrytym tuż pod postrzępioną ariergardą chmur.