żegnasz się ze mną, chociaż już cię nie słyszę. twoją twarz zasłaniają zżółkłe modrzewie i źrenice wykute w skale, które patrzą, a gdy nie patrzą, biegnę przez pustą, zimną przestrzeń i urządzam pokój ciągle i ciągle w ten sam, oszczędny sposób. czasem patrzymy jeszcze razem w tym samym kierunku, na tą samą północ, w tą samą przyszłość, która przymarza do gruntu na samym skraju wielkiej, białej wyspy. może się roztopić, nim do niej dotrzemy.
światło zwrzesienniało na dnie doliny, która opustoszała, kiedy słowa odeszły. dokąd poszły? jeszcze ciągle szukają słyszenia? las ociera się o mgłę, a mgła ociera się o zapach schnących liści, zostało już mało czasu, jeszcze nie wiem gdzie i kiedy spadnie śnieg. życzę sobie zdań, które rozbierają na atomy, życzę sobie ziemi zimnej tak jak wtedy, kiedy łzy rozcieńczały ocean w pół drogi między kontynentem a końcem planety. życzę sobie ciszy tak pełnej niemych słów, że tylko ja wiem jak słyszeć, i słyszę przecież wiesz. zawsze wiedziałaś.
uderza mi do głowy i odurza zapach wiosny, który tnie i rozkłada struktury molekularne, i sieje słodkie spustoszenie tam, gdzie powinien być strach. nie wiem dokąd prowadzi droga, poza tym że w góry i przez doliny, i teraz już zawsze brzegiem morza, które nie wyschło w czasie suszy. pochłaniam powietrze jak najsłodszy narkotyk, który wtłacza w krew wszystko to, czego mi brakuje, odkąd nie mieszkam na północy. niepowstrzymany śmiech mruży oczy, a skóra transportuje dreszcze kroplami deszczu - jak zawsze - najkrótszą drogą w dół. muszę się jeszcze tyle nauczyć, tyle zapamiętać i tak wiele zapomnieć. świeże źdźbła już rosną między palcami.
najcieplejsza zima w historii tej planety, a ja spod śniegu odkopuję stare, zmęczone drzewa. starsze niż świat, który kiełkuje niepewnie u ich stóp. w głowie kręci się od niepojęcia i spojrzeń w kolorze skały, które śledzą każdy mój ruch. śnieg pada na drewniany dom, który płonie dotykany nieznanym płomieniem. granice tną źrenice na pół cienką, białą linią, której powidoku już nigdy się nie pozbędę. moje ciało ugina się pod ciężarem delikatności, tlen ulatuje przez nieszczelne okna, w zamian sącząc do ciemnego pokoju narkotyczny zapach przygniecionego śniegiem lasu. czasu, który wytrąca z równowagi.