gdziekolwiek jestem, szukam morza. fale wypłukują z oczu piasek i nieprzespane noce dziwnego grudnia, który rozsypuje mnie po kontynencie; pęknięta klepsydra; nie ma czasu, bo wszystko stało się czasem, podróżuję sama. nie ma innej drogi, dotykasz mojego ciała zimną dłonią i mówisz: nigdy nie było. płaczę tuż po. zamglone plaże, czarne plaże, miejskie plaże, tam i z powrotem i tysiące kilometrów stąd czy stamtąd, w pogoni za falą akustyczną, która zamienia lód w wodę, rozrzedza powietrze i wyznacza drogę. piszę, bo już tylko ja słucham.
odchodzi i wraca, nawiedza i napawa, czasem nawet nadzieją. pada. jak deszcz, deszcz słów, tak szczelny, że nie ma nawet czasu na odpowiedź. odpowiedź zresztą nic nie zmienia. oswajam wodę i ogień, im bardziej samodzielnie, tym bardziej jednocześnie, a źrenice powiększają się, im bardziej cię chcę. miałam dziś sen, że cię miałam. sny spływają jak wodospady po ścianach doliny w której mieszkam, w zatrważającym pośpiechu i byle szybciej niż świadomość; czasu czy miejsca. ostatecznie wszystko kończy się morzem, w morzu, może nawet słońce tylko tam jeszcze szuka schronienia.
takk for at du danser med meg
vår egen kampsang.
tęskniłam, kropla za kroplą, od początku i kiedyś na pewno, aż do końca. rdzawa mgła, która całuje w usta i wtłacza w płuca zapach nadziei. wrzesień, wilgotny wrzesień, który otacza mnie ze wszystkich stron i chroni przed tym, co wciąż pożąda krzywdy. podszyt i runo, wszystko wszędzie gubi resztki skondensowanego słońca, kiedy ja tańczę na brzegu morza i zanurzam się coraz głębiej w coraz chłodniejszą wodę. mgła wchłania dym, nie przestawaj, proszę, nie przestawaj.
bezludne wyspy, jak ja, i natura morza, które absorbuje słońce. jak to się stało, ta ciemność, pytasz, a ja odpowiadam w języku wysp, który rozumieją już tylko fale. jest we mnie jesień i zima i czekam tylko na szron, który stłamsi kości, i szczyty gór; aż znikną w białym niebie. mam tyle do powiedzenia, ale otwieram usta pod wodą, gdzie słowa rozbierają wodór i tlen na bezradne atomy, a ja połykam sól, która wypala resztki martwej tkanki w miejscu, gdzie kiedyś był dom.
in my life
the rain is beautiful.
zaczyna się przypływ. dokładnie tam, gdzie kończy się susza. gdzie nawilgły chłód osiada na skórze, a ocean tęskni do morza. i mgła, mgła która odcina drogę powrotną i nawet najbardziej ślepej z ulic nadaje potencjał. fale wygładzają bruzdy z tą samą, odwieczną cierpliwością, kiedy piasek tłumi głos, a kamień tłamsi dotyk. używam wciąż tych samych słów, recytuję z pamięci, jakby były tą jedną kroplą, która drąży skałę. potem już tylko cisza, a w ciszy słychać tylko fale.
wschód księżyca, bardziej wymowny niż całe życie w cieniu słońca, jeśli wiesz co chcę powiedzieć. jeden krok, i jeszcze jeden krok, bliżej, jeszcze trochę bliżej. patrzysz na mnie, każdym kraterem w inny fragment ciemności i światła, prześwietlasz mnie i kalkulujesz zyski. straty. jesteś, i byłeś, i zawsze będziesz, dotykam bezwiednie prawego ramienia i obiecuję dotrzymać obietnicy. mówisz, że pora już na północ, północ dzieli noc mnąc niebo, jestem sama, a chwilę potem już nigdy jak przedtem. ty przetrwałeś. my przetrwamy. was już nie ma.
wiatr się zmienia; wieje coraz bardziej z północy, i na północ, kiedy myśli odkrywają po omacku władzę i potęgę. kruchy archipelag, na którym właśnie kończy się początek, i który dorasta razem ze mną, już prawie do pięt oceanu. w oczach mam piasek, a w uszach muszle, które szumią zawzięcie wciąż tę samą melodię: śpiewaj; płyń; dotknij. ale tylko tam, gdzie naprawdę boli. wiesz już przecież jaka jest cena i wartość.
ciepły deszcz w wigilię dnia morza, co zmywa zniszczony naskórek i perkoluje aż do głębi złamanego serca, które pęcznieje, rośnie, może nawet się zrasta. nawet teraz. nawet nie wiesz jak daleko od lądu są wyspy, które karmią mgłę resztkami swojej materii i pragną fal tak, jak fale pragną mojego dotyku. wilgotny wiatr plącze włosy, kiedy kartuję te wyspy zapamiętale i namiętnie, i jakby od tego zależało moje życie. (to) zależy. może właśnie tędy droga. zawsze przecież w oczach miałam ocean.