słowa
last night i dreamt about someone else, tonight i'm dancing. maybe we aren't yet to come.

jednak tylko cisza i odległość wydają się być tym, co ciche i odległe. śnieży śmiały śnieg pośrodku krainy, którą śnię nieprzerwanie pod narkozą. pusta droga. groźny ocean. pytasz co dalej, a ja odpowiadam językiem współrzędnych, bo to jedyny, którym nie boję się mówić, i którego słowa wypełniają luki w mojej pamięci. śpiewam czysto i w rytm szumu rozebranych gałęzi, nie rozumiesz. możesz, ale nie rozumiesz.

ikke stopp. nawet jeśli

ingenting vil bli som før.

hope is my disease.

wyruszam w drogę. nie do końca wiem dokąd i co czeka tam, gdzie zaczyna się loch maree. jestem trochę nigdzie, a trochę roztargniona, rozogniona, trochę zaogniona jest rana po utracie, po pożegnaniu i po-widoku na nadbrzeżne miasto w dolinie. świeciło wtedy słońce. od dziś tylko deszcz i wiatr i chmurne niebo, które pragnie uczyć. samodzielności. odwagi; potrzeba mi.

przyjdzie jesień. w którymś miejscu na północny zachód stąd. teraz jeszcze jestem nie w domu, nie w drodze, pomiędzy i pośrodku, i dłonie mam mokre od nieuchwytnego deszczu. jeszcze wieczór, co rozszczepia czas i wprowadza w krwiobieg wyrwane, wwiercające się, i wracające wciąż uczucia. patrzę na to wszystko nie całkiem z góry, zza chmury boleśnie nielogicznego tęsknienia, i pragnienia przewrócenia czasu do góry nogami. szukam dobra w każdej pauzie między smutnymi słowami, w tkankach skóry, którą budujemy sobie z piasku, szukam za siedmioma zielonymi wzgórzami, lasami, na brzegu morza, między twoją dłonią, a krawędzią mojego ciała. dziękuję za przepraszam. za wszystko pomiędzy tymi dwoma siódmymi sierpnia, i za tamten mroźny, lutowy wieczór na zamku z widokiem na już nigdy tylko moje miasto.


gratulerer med dagen.

przyszła burza nad cudze miasto. gwałtowny wiatr, któremu odwiecznie, choć geograficznie zmiennie, kradnę imię. mnę jak materiał warstwę czasu, która wyściela grunt pod moimi stopami. nie rozpoznaję już ulic i nie oddycham. zamykam oczy i przykładam skronie do zakurzonej szyby pociągu, nie wiem dokąd jadę. choruję na palącą potrzebę rozentuzjazmowanej niestabilności i jedynie jednego, jedynego elementu, który zdoła związać w punkcie całą sieć linii i poligonów. tymczasem tylko burza nad cudzym miastem, a ja zamykam oczy i łapię w dłonie płatki śniegu, spadające cicho i nieprzerwanie na makietę mojego młodego domu. potrzebuję dni, które pozwolą mi zasnąć i nocy, które nie pozwolą zapomnieć. wulkanicznych wysp i gwałtownych opadów, samotności i jedności, i dłoni, które zatrzymają mnie w pół słowa. tymczasem pada deszcz nad cudzym miastem, a ja biegnę tak, jakbym miała dokąd. pada deszcz nad cudzym miastem, a ja powoli zapominam, czego szukałam, i że to było bardzo ważne. jeszcze ciągle chcę wierzyć, że wszystko być może, i że nigdy nie mów nigdy. ale czasem mów zawsze.

ingenting er som før.

nie jestem gotowa. każdego dnia od nowa i już niemal na pamięć. niebo pęka nad moim miastem, które roztapia się, kiedy patrzę wciąż niedowierzającymi oczami. nie kochałam. nikogo i niczego, i nigdy, tak, jak teraz tę chemiczną substancję, która uderza mi do głowy. nie jestem gotowa. drążę ciepłą, nieśmiało szeleszczącą niszę, pomiędzy podróżą na południe, a wędrówką na północ, nocą nad morzem i wzgórzem, które zdobyliśmy prędzej lub później. nigdy wcześniej. i nigdy potem.

cienka, przerywana linia, co wyznacza granicę pomiędzy byciem mną, a posiadaniem mojego życia. rozmycia, co czynią ją trudną do dostrzeżenia, jeśli nie popatrzysz z bliska. nie patrz z bliska. z bliska rozedrgane iskry wpadają do oczu i wypalają rogówkę, nie zobaczysz już nic więcej. z bliska trudniej zrozumieć, właśnie dlatego, że łatwiej dostrzec. zmieniłam współrzędne pobytu, ale jestem pewna, że to wciąż ta sama kraina, którą kartowałam staranie jesienią, wierząc jeszcze we własną wersję wydarzeń. wciąż jeszcze stoję tam, gdzie wrastają w ziemię moje korzenie, u wybrzeży mórz, na zimnym, czarnym piasku, w samym środku wietrznego i wiecznie pochmurnego pustkowia, na północnej półkuli zapomnianej zbyt dawno i na zbyt długo planety, gdzieś na krawędzi galaktyki. sama, bo taką się wymyśliłam.