próba mikrofonu, obrośniętego kurzem i miękką pajęczyną czasu bez precedensu; nawet jeśli już tu kiedyś byłam. a byłam na pewno. mieszkałam na płyciźnie, w matowym świetle i z towarzyszącą mi nieustanną pokusą głębi. ciemnej, gęstej głębi, w której już zupełnie nie byłoby mnie widać ani czuć. moja skóra rozumie skórę kamieni i wiecznie głodnych wodorostów, przypływ, odpływ, i skomplikowaną matematykę fal, której uczyłam się na pamięć całe życie. milczałam tak długo, że nawet nie zauważyłam kiedy dom stał się procesem; wodą po czubek głowy.
śnieg pada poziomo, kiedy morze zamarza po kryjomu. im jesteś bliżej, tym jestem dalej, a im bliżej wiosny, tym bielsze tęczówki, i usta zaciśnięte w upartym zaniemówieniu, nie obchodzą mnie już tajemnice. czekam w zmarszczce czasu, kiedy bierzesz oddech. podróżuję tylko tam i z powrotem, a na drugą stronę lustra patrzę z wyrzutem, bo nagle zrobiło się późno. cieszę się, że jesteś(,) mimo wszystko.
przychodzisz znowu we śnie, w rozwianą noc pełni księżyca, kiedy śnieg zamienia się w lód na powierzchni śpiącej ziemi obiecanej. przychodzisz, a ja cię trzymam. wytrzymuję twój gniew, aż rozpuszcza się w mojej płynności, płynności, którą mi samej ciężko objąć. tnę skórę przez przypadek, na podświadomym przyjęciu, gdzie spotkaliśmy się całkiem sami. proszę deszcz o odpływ i wielką falę, wielką falę, która zabierze mnie z powrotem pod wodę, na sam koniec dna oceanu. mieliśmy dobre intencje.