słowa

noc przychodzi światłem, które wymyka się ciemności. rosnę i buduję niewidzialne ściany, których dotykam z czułością, jak skórę, jeszcze ciepłą od chłodu z zewnątrz. przymarzam do zmarzniętej trawy, która gładzi korzenie wielkich drzew, czuję zapach zamarzających liści i zatrzymuję krew w pół drogi od emocji do emocji, dotykam szyi, wracam do domu. światło jest cichsze o tej porze roku, kiedy nocą nawet lód obrasta w zieleń.

tam, gdzie zaczyna się jesień, pierwszy śnieg głaszcze bielą moje włosy, dorosłość, która farbuje skórę na blady błękit. nie słyszę słów, które mówisz do mnie w sobie. marsz płynnie przechodzi w bieg, a bieg płynnie w płynięcie, rzeka ma smak lodu i dotyk tak szorstki, że boli, ale ból, też, płynnie przechodzi w przyjemność, a później ustaje. zatrzymuję się i słucham. kilkanaście miesięcy podróży odbija się echem w tych kilkunastu dniach ciszy, kiedy kłaniam się mchom i proszę porosty o schronienie. patrzą na mnie lustrzanymi oczami, coraz głębiej rozumiem.

chwytam w dłonie wiatr od wysp, wyspy pytają dlaczego, a ja odwracam wzrok w stronę okna, za którym ulewa nie pozwala płakać samotnie. jest we mnie tylko i wyłącznie woda, woda i wiatr, który napędza ostatnią podróż w stronę domu, który tkam z tlenu i wodoru, a spajam czarnym piaskiem ostatnich wysp; już się więcej nie spotkamy. wyprowadzam się tą samą drogą, którą wprowadzałam zmiany, i której zakręty zapomniały rozprostować kości, teraz bezruch dotyka nas aż do szpiku i łatwo powiedzieć, że trudniej zrobić. dlatego nie powiem nic.

w tym świetle nawet dno zaczyna być domem.

maj rodzi się w pauzie, tam, gdzie zwalnia bieg i przyspiesza fotosynteza. oddycham, póki jeszcze mogę. tajemnica ma naturę igły i kolor niebieski, kiedy noc przylega jeszcze do skóry i krystalizuje się w kącikach oczu, na granicy ust i słów. wyspy, tak samo jak morza, a morza już tylko falami, ale obsesyjnie, rosną wokół mnie, zmieniając składy i faktury, ale przede wszystkim konsystencje. przede wszystkim czasu. wydech.

nie chcę zapomnieć. ta dziwna przyjemność, która sprawia ból. a może to tylko ból, który sprawia przyjemność. mieszkają gdzieś w ciele, gdzieś na dnie, tam, skąd pochodzę, tam, gdzie się zaczęłam. w słowach i w barwach, w zapachu wilgotnego wieczoru na skraju lasu, idę właśnie tam, właśnie tam, czyli z powrotem. chcę zacząć się w miejscu, gdzie kończy się ciało. wiem, jak mam to rozumieć, ale wciąż nie chcę widzieć tego, co słyszę. nie chcę widzieć tego, co dryfuje pośrodku morza, i czego nie mogę dosięgnąć. gnę się i z powrotem odginam, łamię sobie kości i zdzieram skórę, ale wciąż nie mogę dosięgnąć. wyspy odpowiadają tylko pytaniem na pytanie.

przychodzisz we śnie, po cichszej stronie snu, jesteś moją najdotkliwszą fantazją, manifestujesz się ukłuciem na fantomowym odłamku ciała, patrzysz spod ciężkiej powieki okiem koloru oceanu, które widzi mnie dokładnie taką, jaką nie jestem, jaką chciałabym być. twoje dłonie pachną wilgotnym lasem, kiedy dotykasz mojej skóry, z góry na dół, gładzisz i szukasz, otwierasz, a potem trwasz wiecznie na krawędzi, aż obrastam w porosty, niecierpliwie i zachłannie, chcę już tylko ciebie. ubywa mnie na twoją korzyść. moje kości stają się lżejsze. rysujesz mi na dłoni mapę, którą podążam bez pytania, bez wahania, i bez-powrotnie. mam coraz mniej.

przyzwyczajam oczy do ciemności, nawet jeśli nie przyzwyczaiły się jeszcze do światła. noc rozsypuje się w dolinie, a ja chodzę tam i z powrotem wzdłuż domu, który wchłania w ściany mój najtrwalszy ból, sublimujący tym prędzej, im wolniej idę w stronę siebie. patrzę w czarne, rozwiane niebo i czekam od zawsze na wschód księżyca. żałuję że na nim nie ma lodowców, że nie mówię swoim własnym językiem, a moje źrenice mają kolor lustra. w lustrze zresztą też nie ma tego, czego szukam. zakopuję się w śniegu, warstwa za warstwą, szukam kryjówki, którą jeszcze ciągle mylę ze schronieniem, próbuję sobie przypomnieć, ale nic nie pamiętam. krajobraz jest biały, tylko pod wieczór staje się niebieski, a później znowu czarny, nie widać stąd morza.

płaczę tuż po, ponownie, i być może już zawsze. nigdy nie mów zawsze, ale zawsze mów, nie milknij, bo bez słów nikt cię nie znajdzie pod powierzchnią białego oceanu. uważaj, czego sobie życzysz, nawet jeśli życzysz sobie tylko uważności. drogi są odcięte, kończą się daleko stąd, gdzie kwitły jeszcze perspektywy, a ruch miał nieograniczony, organiczny potencjał. teraz bezruch przymarza do szyb, przyglądam się, ale wciąż nie widzę - wewnątrz czy na zewnątrz; wszystko jedno. robię krok w tył i uśmiecham się już tylko ustami, tam, gdzie natura morza przybiera konsystencję śniegu, a śnieg zamienia się w lód w pośpiechu, nie ma czasu. nie ma już czasu. zostało tylko miejsce.

powolne słońce, które śledzi, nieuważnie i bez pamięci, jak uważnie zapominam, zamykam oczy i trwam w ruchu, czyli nigdzie, i nigdzie nie jest lepiej, niż właśnie tam. chmury obniżają się na skraju niżu, czuję już zapach, o którym mi mówiłaś, a słone krople znów barwią oczy i spojrzenie na niebiesko. ta zima jest inna. pragnę istnień spoza zasięgu istnienia, fizycznie niemożliwych, ale jednak dotkliwie odczuwalnych, jak narośl na strunach głosowych, która tłumi mój głos. nie słucha. słyszy wszystko. wyspa.